niedziela, 5 października 2014

Dopóki nie powiem do widzenia

Czytam aktualnie tą książkę- "Dopóki nie powiem do widzenia" , napisaną przez kobietę chorą na SLA, stwardnienie zanikowe boczne, czyli dla przeciętnego człowieka to samo, co SM. Postęp choroby jest dramatyczny, nie ma pogorszeń i okresów ustępowania objawów, jest tylko równia pochyła. Po usłyszeniu ostatecznej diagnozy autorka postanawia przeżyć jak najlepiej ten czas, który jej został, zostawić po sobie jak najwięcej wspomnień, zrobić rzeczy, które każdy chciałby zrobić przed śmiercią, albo po prostu robić to, na co ma ochotę. Książkę pisze umierająca osoba (jak sprawdziłam w google, już niestety nie żyje), ale nie jest to książka o umieraniu, raczej o cieszeniu się z życia.
Chyba dopiero taki bodziec, jak śmiertelna choroba, jest impulsem do spełniania tych marzeń, odwiedzania dawno niewidzianych miejsc, do zrobienia rzeczy, których nigdy wcześniej się nie robiło.
W każdym z nas drzemie potencjał, ale jest głęboko uśpiony. Czasem mam wrażenie, że pozwalam, żeby życie przepływało obok mnie. Mam pracę, miała to być moja wymarzona praca, ale teraz już wiem, że nic tak nie zabija pasji, jak zamienienie tej pasji w źródło zarobku. "Rób to, co kochasz, a nie będziesz musiał pracować"- bullshit.  Ile jest rzeczy, które bym chciała robić? Chciałabym jeździć konno, chciałabym nurkować, pojechać do Kenii, do Ameryki, do Finlandii, whatever. I tego nie robię, bo mam jeszcze czas. Ale każdemu czas się kiedyś skończy. Może lepiej byłoby żyć tak, jakby został nam tylko rok życia? Czerpać z życia, wykorzystywać szanse? A nie czekać, bo mam jeszcze czas.
W pewnym sensie zazdroszczę Susan, bo skoro wiedziała, że niedługo umrze, to mogła przestać zajmować się przyziemnymi sprawami, które nas ograniczają, takimi jak praca (PRACA), i mogła skupić się na wartościowym przeżyciu tego cennego czasu.